Jedzenie w Prowansji

Dla mnie gastronomiczna strona podróży jest niezwykle ważna. Pozwala lepiej poznać lokalną kulturę, zbliżyć się do codzienności mieszkańców regionu, dostarcza radości zmysłom, zaspokaja potrzeby po aktywnym dniu pełnym wrażeń i tworzy przyjemne wspomnienia. Jakbym się nie próbowała tłumaczyć, muszę przyznać wprost - jestem rasowym foodie 😅

Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że jedzenie w Prowansji (i ogólnie we Francji) jest rozkosznie pyszne. 

Codziennie stołowaliśmy się w restauracjach, przede wszystkim francuskich (ale nie tylko), degustowaliśmy wyroby farmerów na targach, zatrzymywaliśmy się w kawiarniach i wyposażaliśmy się w kanapki i wypieki w tamtejszych piekarniach. Dzięki temu mamy dość szeroki przekrój gastronomicznych doznań w Prowansji. Muszę przyznać, że prawie wszystko co zjedliśmy, było smaczne. Nie zawiedliśmy się ani razu... może nie licząc zupy rybnej.





ZWYCZAJE ŻYWIENIOWE FRANCUZÓW

Warto zacząć od tego, że zdobycie jedzenia w Prowansji, szczególnie w mniejszych miejscowościach, nie jest łatwym zadaniem. Wcale nie dlatego, że brakuje tam knajp, tylko z powodu bardzo restrykcyjnych godzin spożywania posiłków.

Śniadanie serwuje się ok. 8:00-10:00 i wygląda ono dokładnie tak jak w stereotypach. Śniadanie to po francusku petit déjeuner i niestety nazwa ta zobowiązuje. Na śniadanie możemy liczyć maksymalnie na jednego crossainta i małą bułeczkę z ciasta francuskiego z czekoladą. Alternatywnie dostaniemy kawałek bagietki z dżemem. Do tego do popicia najczęściej podaje się sok pomarańczowy i filiżankę kawy. Zwykle śniadanie jest na słodko. Raz dostaliśmy jajko sadzone i bagietkę z szynką, choć wciąż, po francusku, było ono "petit" 😆









Kolejny posiłek na jaki możemy liczyć to lunch, po francusku déjeuner. Restauracje serwują go pomiędzy 12:00-14:00. Na naszym stoliku wyląduje wtedy np. sałata skropiona oliwą z prażonymi migdałami, potem np. niewielka porcja mięsa lub ryby z sosikiem, jakaś kasza, ryż, frytki lub pieczone ziemniaczki i garstka warzyw, a na deser np. kieliszek jakiegoś słodkiego musu i filiżanka kawy. 

My niestety skorzystaliśmy z opcji lunchu tylko 2 razy, bo często po śniadaniu wyruszaliśmy w trasę trekkingową i jak docieraliśmy o 14:00-15:00 do kolejnej miejscowości, to okienko czasowe na lunch już było zamknięte. Mimo tego, że knajpy prawie zawsze są o tej godzinie otwarte, nie było szans, że podadzą klientowi cokolwiek do jedzenia (w Polsce dla wielu rodzin to pora niedzielnego obiadu 😉). W restauracjach pomiędzy 14:00 a 19:00 można zamówić co najwyżej coś do picia. Kuchnia otwierała się z powrotem o 19:00/19:30/20:00 i nieraz musieliśmy głodować do wieczora, chyba że mieliśmy fart i akurat we wsi była piekarnia lub sklepik. 

Był to dla naszych żołądków niemały szok, bo mieliśmy okazję podróżować po Włoszech i Hiszpanii, gdzie posiłki też rozkładają się inaczej niż w Polsce. W tych krajach ok. 15:00 jest przerwa na siestę, ale nie było to dla nas aż tak dotkliwe jak we Francji. We Włoszech i w Hiszpanii zawsze dawaliśmy radę znaleźć jakąś litościwą dla turystów knajpę albo inną alternatywę zaspokojenia głodu. W Prowansji przeważnie nie było o tym mowy.





Ostatnim w ciągu dnia i największym posiłkiem (choć na polskie standardy dość umiarkowanym rozmiarowo) był długo wyczekiwany przez nas dîner. Posiłki serwowane na kolację opisałam poniżej. Składały się zwykle z przystawek (co dziwne, często w tej samej cenie co dania główne), jeżeli ktoś sobie życzył - zupy, głównego dania, kieliszka wina, deseru i niezależnie od późnej godziny, zawsze proponowano nam kawę.




Wspaniałym doznaniem był dla mnie smak pieczywa. Jest ono miękkie i treściwe w środku, ale chrupkie na zewnątrz, więc z przyjemnością wciągałam kanapki z bagietką, jak trafiła się jakaś piekarnia. Tamtejsze bagietki smakują zupełnie inaczej niż nasze dmuchane z popularnych supermarketów.




PROWANSALSKIE DANIA

Z typowo prowansalskich dań, mieliśmy okazję spróbować w Marsylii bouillabaisse - zupę rybną. Mimo mojego zamiłowania do ryb i owoców morza, zupa mi nie podeszła, bo ta akurat smakowała jak woda z portu, a wyglądała jak rozgotowana makrela w pomidorach z puszki. Może po prostu nie trafiłam na najlepszą wersję tego dania, bo są tacy, którzy się nią zachwycają.


Poza tym wciągnęłam petit farcis czyli wypchane farszem z mielonego mięsa warzywa i pieczarki. Miałam okazję skosztować tego dania w pensjonacie rodzinnym "César" w Bonnieux, który mogę z czystym sumieniem polecić.

Próbowałam też daube, czyli wołowego gulaszu z warzywami (pomidorami, marchewką, cebulą). To dla polskiego podniebienia raczej dość znajomy smak.

Nie pierwszy raz jadłam też tapenadę, czyli pastę z oliwek i rybek anchois. Tę przystawkę często serwowano nam w Grecji wraz z opieczonymi kawałkami chleba. Tapenadę robię na imprezki, bo jest bardzo szybka w przygotowaniu i podaję ją jak hummus.


W Prowansji w menu nierzadko można znaleźć smażony kawałek mięsa wołowego z różnymi sosami (miodowymi, orzechowymi, warzywnymi) i rybę z sosem aïoli.



Z popularnych przystawek należałoby wymienić francuskie sery (najbardziej znane to Brie i Camembert)  owoce morza (szczególnie popularne w portowym mieście Marsylii).





W kontekście Prowansji, błędem byłoby nie wspomnieć o winach wytwarzanych z winnic rozciągających się na wzgórzach Luberonu. Często zamawialiśmy do wieczornej kolacji butelkę regionalnego wina 0,75 lub 0,5 L (rzadko spotykana pojemność w Polsce). Każde było wyśmienite i kosztowało kilkanaście - dwadzieścia parę EUR (często zapłaciliśmy za butelkę wina mniej niż za jedno danie główne). Winnic w Prowansji jest bez liku i można odnieść wrażenie, że większość tutejszych rolników zajmuje się właśnie uprawą winogron (rzadziej widywaliśmy pola słoneczników, cukinii i gaje oliwne).





Nie zaskoczę chyba nikogo pisząc, że wiele dań w Prowansji przyprawianych jest, popularnymi także w w Polsce, ziołami prowansalskimi. Kiedy wędrowaliśmy po masywie górskim Luberon w powietrzu był cudownie wyczuwalny zapach tymianku...😍


Moim słodkim odkryciem tego wyjazdu było ciastko moelleux au chocolat. Od zewnątrz smakował jak brownie, a po zatopieniu w nim łyżeczki, do spodka z waniliowymi lodami wylewał się dość rzadki krem czekoladowy.


Jesteśmy wraz z mężem nałogowymi lodożercami. Ciężko nam odpuścić sobie ten lodowy deser przechodząc koło lodziarni. Już nawet wypracowaliśmy porozumiewawcze hasło "chodź, sprawdzimy tylko, jakie mają smaki lodów...", aby ukryć nasze łakomstwo. Oczywiście z tego rekonesansu wracamy zawsze z rożkami po trzy kulki w każdym. W Lourmarin jednak było naprawdę warto, bo pierwszy raz miałam okazję spróbować lodów lawendowych, które bardzo przypadły mi do gustu. 


Dodam jeszcze, że mój mąż był bardzo rozczarowany rozmiarem kawy podawanej w Prowansji. Sam pije w domu z 700 ml kubka z napisem "My big coffee mug", tym czasem we Francji nie podaje się nawet 
Caffè Latte w naczyniach większych niż ok. 220 ml. Kiedy prosiliśmy o kawę w rozmiarze L, mogliśmy liczyć na co najwyżej standardową filiżankę. To nie Costa ani Starbunio...
Z pozytywnych rzeczy związanych z gastronomią na pewno należałoby wymienić podawanie butelki wody za darmo do każdego zamówienia. Czasami musimy zaznaczyć, że chodzi nam o kranówkę, a nie butelkowaną (butelkowana kosztuje ok. 6 EUR).


MOJE REKOMENDACJE

Zapadło mi w pamięć pięć knajp, które mogłabym polecić - trzy francuskie w Bonnieux, Lourmarin i Marsylii, etiopska w Aix-en-Provence i marokańska w Arles.

Najpierw napiszę kilka zdań o wspomnianym wyżej rodzinnym pensjonacie "César" w Bonnieux. Prowadzi go starsze małżeństwo. Oprócz tego, że para oferuje pokoje noclegowe dla gości, prowadzi też restaurację, gdzie kucharzem jest sama gospodyni, a za kelnera robi jej mąż.  Jedzenie przygotowane przez nią jest bardzo smaczne i ładnie podane. Restauracja ma ciepły, kameralny, prowansalski klimat, a z jej okien widać wzgórza Luberonu i sąsiednią wieś Lacoste.







W Lourmarin trafiliśmy przypadkiem do niewielkiego, sympatycznego lokalu z barem o nazwie L'Insolite. Wystrój był przyjemny i nienachalny. Na ścianach wisiały plakaty w stylu vintage z legendarnymi gwiazdami muzyki i okładkami światowych gazet. Jedzenie było bardzo smaczne - mięso soczyste, a sosy do niego niebiańskie. Próbowałam rozwikłać jakie składniki do nich dodano, aby potem postarać się odtworzyć je w domu.


Jedzenie w restauracjach w Prowansji jest drogie. Danie główne kosztuje przeciętnie 21-27 EUR. Jeżeli zamawialiśmy wino, zostawialiśmy w knajpach ok. 60 EUR.  Jeżeli wzięliśmy do tego po przystawce albo/i po deserze, wydawaliśmy do 120 EUR (więcej o cenach w Prowansji znajdziecie w tym poscie). Pod tym względem pozytywnym zaskoczeniem była dla nas francuska restauracja Les Buffets du Vieux-port w Marsylii. Miała ona formę bufetu. Na wejściu płaciło się 27 EUR (czyli tyle co za jedno danie główne w innych lokalach) i można było jeść ile się chce i donosić sobie kolejne talerzyki. W cenę nie wchodziły tylko napoje. Do wyboru były różnorodne przystawki, od owoców morza, przez szynki, pasztety, sałatki i sery, kilka dań głównych wege i mięsnych oraz rozmaite desery. Niechlubnie powiem, że odbiliśmy sobie tam wszystkie te umiarkowane porcje, które były nam serwowane do tej pory 😅 Mąż mi musiał sznurówkę zawiązać po wyjściu z restauracji, bo nie dałam rady się schylić 😂




Liczne knajpy o niezwykle ciekawym wystroju w uliczkach Aix-en-Provence przyprawiały o zawrót głowy, dlatego tak trudno było się zdecydować na jedną. W końcu nasz wybór padł na etiopską restaurację Chez Ama. Właścicielka była bardzo sympatyczna i bardzo zaangażowana w obsługę. Opowiedziała nam w jaki sposób spożywa się posiłki w Etiopii i co się kryje pod nazwami w menu. Zdecydowaliśmy się na tacę różnych mięs, past warzywnych i twarogu. Do ich nabierania, zgodnie ze sztuką, nie używaliśmy widelców, tylko tradycyjnych naleśników Injera z miłki abisyńskiej (zwanej inaczej tefem - zbożem pochodzącym z Etiopii). Wszystko było naprawdę pycha, a my świetnie się bawiliśmy robiąc łódeczki z naleśników i nabierając w nie tradycyjne przysmaki. Po takiej uczcie ledwo doturlaliśmy się do hostelu.


Knajpa marokańska "Volubilis" w Arles ma super lokalizację, gdyż znajduje się 
w cichej, klimatycznej uliczce tuż obok ruin amfiteatru. Jestem ogromną fanką kuchni Afryki Północnej i bliskowschodniej, a dania przyrządzone w "Volubilis" smakowały doskonale. Mimo że sama często odtwarzam w swojej kuchni tradycyjne dla tego regionu przepisy, których nauczyłam się od pani domu w Kairze, tam pierwszy raz jadłam placek z farszem z kurczaka bastela. Miła kelnerka podawała je na ceramicznych, ozdobnych naczyniach. Naprawdę bardzo przyjemnie spędziliśmy tam czas. Zasiedzieliśmy się aż do ostatniego pociągu do Awinionu.





Wątek pt. "Jedzenie w Prowansji" miał być tylko sekcją do postu "Prowansja - van Gogha, papieże i romantyczne wioski", ale tyle tam zjadłam, że skończyło się na oddzielnym artykule 😅😉 Moja rada - jeżeli będziecie w Prowansji - nie żałujcie sobie! Karmią pysznie i nie ma to jak zakończyć dzień kieliszkiem wina ze wzgórz Luberonu lub brzegu Rodanu 😄  


Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty